Pobudka o 5:30, poranna toaleta, przygotowanie śniadania, prowiantu na drogę… Nieco przed siódmą rano jesteśmy do gotowi do wymarszu. Gospodyni woła nas jeszcze na poranną kawę, ale nie mamy na to niestety czasu, może skorzystamy po powrocie.
Szlak początkowo biegnie lasem, a po wczorajszym wywiadzie wśród miejscowych, decydujemy się na trasę z lewej strony najbliższego szczytu. Na wycieczkę wybiera się z nami psina od naszych gospodarzy, nie wiemy jak długo będzie nam towarzyszyć. Po wyjściu dość wyraźną ścieżką ponad granicę lasu dochodzimy do dużego płatu śniegu, po przejściu którego idący z samego przodu Kuba decyduje się na wspinaczkę bokiem piarżyska. Kamienie uciekają nam spod stóp, a wyraźniej ścieżki jak nie było, tak nie ma. Po przejściu piarżyska, które pochłania nam 2 godziny, stajemy przed dylematem, w którą stronę ruszyć. Wybieramy ostre podejście trawiastym stokiem do góry, które zakończone jest dużym płatem śniegu. Cały czas towarzyszy nam pies…
Po wyjściu na grań okazuje się, że śniegu jest tu jeszcze więcej, więc z mapą w ręku ruszamy dalej, przed siebie w stronę Maglicia.
Po dojściu na przełęcz, z której powinno być widać wierzchołek okazuje się, że nic z tego. Stara rosyjska mapa, którą mamy, jak widać ma dużo mniejszą skalę, niż nam się wydawało… W końcu po ponad ośmiu godzinach dochodzimy na szczyt, z którego, jak na wyciągnięcie ręki widać nasz cel… Niestety, jest już 15:40 i decydujemy, że pora zawracać, aby przed zmrokiem zejść śnieżnym poletkiem, które tak dało nam w kość przy podejściu… A psina dalej nam towarzyszy…
Dojście do śnieżnego poletka przebiega sprawnie. Na miejscu Rafik zakłada stanowisko, będziemy schodzić z asekuracją. Czekany, raki, lina… Eksponowane śnieżne poletko zabiera nam trochę czasu, bowiem następny schodzi, gdy poprzednik jest już na dole.
Gdy wszyscy mają za sobą to niebezpieczne zejście ruszamy w dół. Do lasu schodzimy po zmroku i z czołówkami na głowach wracamy do samochodu o 21:40. Czekają już na nas Kuba z Arturem, którzy zeszli wcześniej i przygotowali kolację. Dzięki chłopaki!
Po kolacji decydujemy, że nie mamy się gdzie spieszyć, bo w końcu zrezygnowaliśmy już z Triglava i jeszcze jedną noc spędzimy tutaj, a rano ruszymy zobaczyć Dubrovnik i dopiero później pod Dinarę. Przy okazji dowiadujemy się, że gospodyni zaprosiła naszego kierowcę – Maćka na śniadanie, kawę i później na porządny obiad. I nie chciała za to ani grosza… Po raz kolejny potwierdza się reguła, że im dalej od “cywilizacji”, tym serdeczność, życzliwość i gościnność ludzi jest większa.