Zamieszczam poniżej opis naszej majowej wyprawy na Bałkany, który na swojej stronie zamieścił Rafik. Wpis pt. “Tryptyk Bałkański” możecie przeczytać w oryginale na stronie Rafała (http://rafalmagiera.blogspot.com/2011/06/tryptyk-bakanski.html).
Długi weekend majowy w tym roku jest owocny we wspomnienia, a to za sprawą spontanicznej ekipy z Bielska Białej. Początek naszej przygody jest zaplanowany na godzinę 16 w miejscowości Buczkowice.
Nie jest tak kolorowo jak to się wydaje i czas ulega drobnej modyfikacji. Wreszcie ruszamy w składzie: Szymek. Monia, Aga, Aga, Kuba, Artur za sterami zasiada Maciek. Pierwszy cel Kekesz najwyższy na Węgrzech – zdobyty bez większych problemów w mrocznych czeluściach tajemniczej góry. Fociaki Fociaki – i lecimy dalej. Teraz najlepsza część naszego wyjazdu – budzimy się tylko na granicach w sumie nie wiedząc dokładnie gdzie jesteśmy. Dezorientacja totalna. Na szczęście Maciek nad wszystkim czuwał i lądujemy w Serbii na porannej Kawie. Kolejne przygody, na granicach i rozmowy z strażnikami.
Docieramy do Czarnogóry z zamiarem zdobycia najwyższego w BiH ponoć najłatwiej od tej strony. Za punkt startowy obieramy miejscowość Mratnije, aby do niej dotrzeć gubimy się na skrzyżowaniu w tunelach, które są Mega! Rozbijamy swoje graty u miejscowych ludzi, którzy okazują nam wielkie serce. Wcześnie rano ruszamy. Oj długa to była i męcząca wędrówka, przez piargi, żleby, nawet rozciągnęliśmy poręczówkę. Wraz z nami na szlak wyruszył tutejszy mieszkaniec – pies.
Około południa pogoda zaczyna się pogarszać a my dalej w ciemnej Czarnogórskiej części ciała, jest zwątpienie. Ustalmy godzinę zaporową na 15 dokąd dojdziemy to dojdziemy. Jest godzina 0 okazuje się że do szczytu zostaje z godzinę drogi i jeszcze powrót to w sumie dwie. Szybka analiza sytuacji i decyzja o odwrocie, aby zapobiec naszej goryczy która się wytwarza na ustach niektórzy myją zęby – jest lepiej ale na krótko. Wracamy z czołówkami. Nasz kierowca integruje się z miejscowymi i potrafi nam opowiedzieć pikantne szczegóły miejscowego życia. Opuszczamy ten kraj wraz z Jeleniem w dłoni wznosząc w drugiej colę z rakiją.
Chorwacja wita nas deszczem. Dubrovnik tylko z zewnątrz – niestety. Zgłodniali kosztujemy miejscowych specjałów. I ruszamy dalej na najwyższy czyli Dinarę. W trakcie pada głupi, jak się później okazało pomysł kąpieli w Adriatyku. Gubimy kluczyki od naszego wehikułu. Jest wielki stresior… …
W nocy docieramy na miejsce, rozbijamy się i przy dźwięku cykad zasypiamy jak dzieci. Poranek okazuje się łaskawy i pokazuje piękno chorwackiej przyrody. Wyruszamy. Dinara nie stanowi większego problemu i wkrótce zdobywamy wierzchołek. Wraz z nami idą dwa pieski. W drodze powrotnej zaopatrujemy się w miejscowe zioło, czyli lawendę. Akcja powrót przebiegła dość sprawnie, z jednym wyjątkiem brudu który na nas został – męczymy się z tym. Szukamy prysznica, pierwszy dostępny był dopiero na Słowenii gdzie zażywamy kojącego dobra płynącego z dużej ilości dziurek. Maciek wytrzymał i jednym rzutem przewozi nas przez Austrię , Czechy – jesteśmy w Domu.