Dzień przed wyjazdem dostałem maila z pytaniem, czy wziąć gumki, bo podobno ukraińscy celnicy sprawdzają, czy wjeżdżający na Ukrainę je posiadają na stanie. Byłem tu już kilkakrotnie i nikt, nigdy, nie pytał mnie o gumki… No i mamy mały zakład: jeśli zapytają o nie, to przegrałem piwo, a jeśli nie zapytają to piwo jest moje.
Przed Korczową przesiedliśmy się z Agą W. i wróciłem za kierownicę. Ponoć lepiej, gdy samochód prowadzi przez granicę jego właściciel… Dziwne, ale niech będzie…
Po drugiej w nocy wjechaliśmy na Ukrainę. Drogi zgodnie z przewidywaniami okazały się fatalne, a wystające co jakiś czas hopki postawiono chyba tylko po to, żeby uprzykrzyć kierowcom życie, bo przecież same dziury wymuszają radykalne ograniczanie prędkości.
Ponieważ GPS pokierował nas przez centrum Lwowa, mogliśmy obejrzeć stan przygotowań miasta do przyszłorocznego Euro 2012… Niestety, moim zdaniem wypada on fatalnie… Stan dróg zbudowanych z kostek brukowych jest zły: dziury, szczeliny, wystające kilkanaście centymerów ponad jezdnie tory tramwajowe… Pojawiło się pytanie: “Co my tu właściwie robimy?”.
Ale nic to, jesteśmy dzielny, więc ruszyliśmy dalej. GPS dalej prowadził nas jakimiś dziwnymi ścieżkami, przejchaliśmy nawet środkiem jakiegoś parku narodowego, po czym wylądowaliśmy w małej wiosce celem dokonania zakupów. Aga W. przodowała w bon-bonach, ja zainteresowałem się hałwą, a Aga K. – kwasem chlebowym.
Gdy już co nieco skonsumowaliśmy ruszyliśmy dalej i… niespodzianka – zatrzymała nas miejcowa milicja, bowiem Rafik nie zatrzymał się przed znakiem stopu, który był ustawiony dobre kilka metrów przed skrzyżowaniem, tylko bezpośrednio przed nim. Inna sprawa, że spod znaku i tak w ogóle nie było widać skrzyżowania… Panowie służbiści wyjęli kodeks, pokazali co jest napisane o znaku “STOP”, pokazali taryfiktor, w którym nasze przewinienie wyceniono na 415 hr (ok. 150 zł), po czym dwóch panów się rozpłynęło, a trzeci rzucił zdawkowe hasło:
– To co, piszemy protokół?
– Nie no, skąd… – odpowiedzieliśmy z Rafikiem – tylko co my, biedni studenci z Polski, możemy zrobić? – blefowaliśmy.
– 40 euro – usłyszeliśmy w odpowiedzi.
Zaraz, zaraz… przecież 40 euro to mniej więcej tyle, ile wynosi mandat…
– Mamy 10 euro… – powiedziałem.
– 30 euro – zrzucił co nieco niemiły milicjant.
– 15 euro? – zaproponowałem nieśmiało.
– 25 euro – rzucił milicjant.
– 15 euro? – ponowiłem propozycję.
– 20 euro, inaczej piszemy protokół – odpowiedził niemiło milicjant i chwycił długopis…
No, dobra, przecież nie będziemy się kłócić o pięć euro i Rafik poszedł po pieniądze. Wrócił z 10 dolarami, które wcisnęła mu Aga W. Milicjant wziął do ręki protokół i powiedział ponownie stanowczo:
– 20 euro!
No dobra, dobra… Przecież na protokole nam nie zależy… Poszedłem więc po portfel i wręczyłem gościowi 20 euro…
Za pół ceny wykupiliśmy się z mandatu i ruszyliśmy dalej, nieco ostrożnieniej. Przynajmniej tutejsza milicja przypomniała nam przepisy dotyczące STOP-u.
W ogóle nasz GPS wybrał inną trasę od wymyślonej przez nas i zamiast w Czerniowcach, znaleźliśmy się w Kamieńcu Podolskim. A skoro już tam dotarliśmy, nie omieszkaliśmy odwiedzić zamku, którego losy związane są z historią Polski, a także zaliczany jest do siedmiu cudów Ukrainy.
A skoro jesteśmy w Kamieńcu Podolskim, oznacza to, że po drodze mamy kolejną twierdzę, tym razem Chocimie – również związaną z historią naszego kraju i drugi już tego dnia cud Ukrainy.
Po kupieniu biletów wstępu na zamek (studenckie – 8 hr, ok. 3 zł) zwiedziliśmy twierdzę, kościół, zamek, a następnie udaliśmy się nad Dniestr, aby co nieco popływać w tej zamulonej rzece. Niesamowite uczucie – pływać sobie u podnóża pięknego zamku… Następnie wypiliśmy piwo, wodę lub kwas (co kto lubi) i okazało się, że zostałem jedynym kierowcom, a za nami już prawie 20 godzin jazdy z przerwami na zwiedzanie. Nic to, trzeba ruszać dalej…
Odprawa na granicy ukraińsko-mołdawskiej odbyła się ekspresowo i już niedługo znaleźliśmy się w kraju, będącym celem naszego wyjazdu – Mołdawii. W pierwszym mołdawskim miasteczku zrobiliśmy małe zakupy, po czym ruszyliśmy w stronę Bielc, będących drugim co do wielkości (nie biorąc pod uwagę Tyraspolu w Republice Naddniestrzańskiej) miastem Mołdawii, nazywanym często “północną stolicą”.
W Bielcach zwiedziliśmy centrum, obejrzeliśmy pomnik Stefana Wielkiego, czołg, miejscowy park, po czym wypiliśmy nieco kwasu (i/lub piwa), po czym ruszyliśmy dalej.
Fakt bycia jedynym kierowcom po dwudziestu kilku godzinach jazdy podziałał na mnie demobilizująco i przymknąwszy nieświadomie oczy, zjechałem na lewy pas… dobrze, że Rafik akurat nie spał… Spowodowało to konieczny postój, odpoczynek, po czym ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu, który znaleźliśmy w pobliżu drogi prowadzącej na najwyższy szczyt Mołdawii, w sadzie położonym niedaleko szutrowej drogi…