Z samego rana ruszyliśmy na podbój Wilna. Już na pierwszy rzut oka stolica Litwy wydała nam się miłym miejscem – niezbyt duży ruch samochodowy, ciekawy kontrast nowoczesnych szklanych biurowców z zabytkowymi budynkami, a także co chyba charakterystyczne dla większych miast dawnego Związku Radzieckiego – mnóstwo trolejbusów.
Samochód zostawiliśmy na przytulnym parkingu w samym centrum Starego Miasta. Oczywiście, nie znaleźliśmy nic darmowego i musieliśmy zadowolić się parkometrem… Na podbój krętych uliczek ruszyliśmy po rozmienieniu gotówki, co kosztowało nas zakup dwóch widokówek.
Udało nam się tu zobaczyć Ratusz, dom, w którym mieszkał Adam Mickiewicz, kilka ciekawych kościołów, a także chyba najsłynniejszą dla Polaków, znaną z inwokacji Ostrą Bramę. Wilno wywarło na nas pozytywne wrażenie, lecz trzeba było ruszać dalej.
Co prawda planowaliśmy, że będziemy przemieszczać się niezbyt dużymi dystansami dziennie, jednakże groźba ospy u mnie i Zośki oraz końcówka tej choroby u Anielki sprawiły, że chciałem jak najszybciej wrócić do kraju. Tak na wszelki wypadek.
Wyjeżdżając z Wilna, zupełnie przypadkiem natknęliśmy się na “jedyny słuszny” środek Europy, co w kontekście wątpliwości związanych z granicami naszego pseudokontynentu, jest co najmniej zabawne. Tym niemniej zaliczyliśmy i ten punkt.
Ponieważ ruch był niezbyt duży, całą trasę na Łotwę przejechałem ze stałą prędkością 100 km/h, robiąc postoje tylko w przypadku wyższej konieczności.
Po dotarciu na Łotwę obraliśmy kurs na Gaiziņkalns, najwyższy szczyt tego państwa. Okazało się, że i tutaj są drogi szutrowe i podobnie jak na Litwie ich jakość jest naprawdę wysoka. Zdobycie szczytu, na którym stoi niedokończona wieża i pomnik upamiętniający wizytę prezydenta Łotwy w 1930 r. nie stanowiły najmniejszego problemu. Ciekawostką może być fakt, że budowę wieży rozpoczęto, aby uzyskać większą wysokość, niż najwyższy szczyt sąsiedniej Estonii, na którym również stoi wieża. Cóż, taki kaprys…
Po “zdobyciu” szczytu, korzystając ze stolików przy remontowanym pensjonacie, ugotowaliśmy pyszny obiad – spaghetti z sosem, po czym ruszyliśmy dalej, w stronę Estonii, ponownie utrzymując na liczniku stałą prędkość 100 km/h, dzięki czemu nasza skodiczka osiągnęła wyjątkowo niskie, jak na siebie, spalanie na poziomie 6,5 l/100 km.
Po dotarciu o 22-giej miejscowego czasu w okolicę estońskiej wsi Haanja, gdzie znajduje się najwyższy szczyt tego kraju – Suur Munamägi, okazało się, że słońce jest jeszcze stosunkowo wysoko, tzn. na tyle wysoko, że wciąż miało żółtą barwę, jakże różną od koloru zachodzącego słońca. Ponieważ nasze córeczki solidnie wyspały się w samochodzie, szybko, wchodząc po betonowych schodach wdrapaliśmy się na wierzchołek. Tym samym Anielka i Zosia zaliczyły w ciągu dwóch dni już trzy szczyty wchodzące w skład Korony Europy.
Po zejściu na parking, postanowiliśmy, że jeszcze tego dnia postaramy się przemieścić możliwie blisko Rygi, która miała być naszym następnym celem. W czasie jazdy kilkakrotnie wyłączałem światła samochodu, by na pustej drodze, w wieczornej szarówce, a było już po północy, delektować się tą namiastką białej nocy, które doskonale pamiętam z pobytu na wakacyjnym stypendium w Sztokholmie przed kilkoma laty.
W efekcie dojechaliśmy w okolice Rygi, gdzie po znalezieniu niezłej miejscówki w lesie, rozbiliśmy namiot.