Tegoroczny urlop kończy się wyjątkowo szybko, a ja dopiero teraz ruszam ku przygodzie. Z Klisiem, która wyraziła chęć wspólnej eskapady planujemy dojechać na stopa pod najwyższy szczyt Niemiec – Zugspitze, zdobyć go i w miarę szybko wrócić do kraju. Idealnie byłoby, jakbyśmy jeszcze dojechali do Liechtensteinu, ale to chyba melodia przyszłości.
W Bielsku w kilka minut po wyjściu z domu, Klisiu stwierdziła, że to obciach jechać na stopa i ktoś znajomy ją jeszcze zobaczy, więc odcinek do Żywca, ku mojemu niezadowoleniu pokonaliśmy autobusem. Na szczęście, było to złe miłego początki.
Dzisiaj wyjątkowo nieźle nam się stopowało – najpierw spod żywieckiego browaru dostaliśmy się pod kościół do Cięciny, skąd po kilku minutach złapaliśmy stopa do Milówki. Tutaj kilka minut postoju i już stanęły nam trzy samochody – pierwsze dwa trochę nie w tę stronę, w którą chcieliśmy się udać, lecz trzeci zawiózł nas na samą granicę ze Słowacją. Niestety, tutaj nie mogliśmy nic złapać, ruszyliśmy więc na piechotę na drugą stronę granicy.
Tutaj było nieco łatwiej, po kilku minutach dostaliśmy się do Czadcy, a chwilkę później jechaliśmy już z miłą panią do Żyliny. Jakby dobrej serii było za mało, po chwili dwóch wędkarzy podrzuciło nas na wylotówkę z Żyliny, skąd mieliśmy bez problemu złapać coś do Bratysławy…
No i łapaliśmy… i łapaliśmy… i łapaliśmy… Staliśmy tu jakieś dwie godziny, poznając przy okazji parę z Gliwic, która wybierała się na stopa do Armenii… (cóż, za późno zacząłem na studiach korzystać z uroków autostopu…)
W końcu nieco zrezygnowani cofnęliśmy się kilkaset metrów przed rozwidlenie drogi i po kilku minutach mknęliśmy już do Bratysławy, którą osiągnęliśmy późnym popołudniem. Tutaj też bez problemów trafiliśmy na byłego zapaśnika, który podrzucił nas na stację benzynową pod Wiedniem.
Miejscowi widząc dwójkę zbłąkanych turystów wezwali nawet taksówkę, która miała nas zawieźć do centrum, a próba wyjścia na autostradę skończyła się dobrą radą, abyśmy zaniechali tego pomysłu, bo mandaty są wysokie…
Szczęścia mieliśmy jednak dzisiaj wiele, stając na wylocie ze stacji z kartką na Salzburg zostaliśmy zabrani przez miłego Austriaka, który ni w ząb znał angielski. Na szczęście językiem tym władała jednak jego żona, która jechała następnym samochodem i przez komórkę, z nią, jako tłumaczem, dogadaliśmy się o co nam dokładnie chodzi… W ten sposób dojechaliśmy w okolice Linz, a dokładniej St. Valentin. Na odchodne dostaliśmy jeszcze od naszych dobroczyńców dwie buteleczki Gössera – tutejszego piwa, które od jakiegoś czasu po prostu mi leży…
Ponieważ było już dość późno, postanowiliśmy poszukać dogodnego miejsca na nocleg i niedaleko stacji benzynowej, schowani przed przypadkowymi światłami rozbiliśmy namiot.
-
Recent Posts
Recent Comments
- szymek on Jak na Krupówkach
- dygus on Firma kogucik
- Ania on Niech wodzirej łamie głowę
- szymek on Halloween
- szymek on Fryniołazik
Archives
- November 2019
- October 2019
- October 2017
- October 2012
- July 2012
- May 2012
- April 2012
- March 2012
- February 2012
- November 2011
- October 2011
- September 2011
- August 2011
- July 2011
- June 2011
- May 2011
- April 2011
- March 2011
- February 2011
- January 2011
- November 2010
- September 2010
- May 2010
- April 2010
- February 2010
- October 2009
- August 2009
- June 2009
- February 2009
- February 2008
- November 2007
- February 2007
- November 2006
- October 2006
- September 2006
- August 2006
- July 2006
- June 2006
- May 2006
- April 2006
- March 2006
- February 2006
Categories
Meta