Czymże jest przejechanie 210 km, które wskazuje GPS? Jeszcze tego samego dnia planujemy rozpocząć podejście pod Zlą Kolatę, przecież lada moment przejedziemy Czarnogórę w poprzek i dotrzemy do Vusanje. Nic bardziej mylnego…
Po leniwie spałaszowanym śniadaniu zdecydowaliśmy skrócić drogę przez Durmitor i będziemy na “prostej” drodze do celu. Szybko zdobywaliśmy wysokość i wkrótce dojechaliśmy do Trsy, położonej na wysokości 1434 m n.p.m., w której spotkaliśmy motocyklistę z Warszawy. Nigdzie nam się nie spieszyło, wypiliśmy więc w knajpce po piwie, pozachwycaliśmy się krokusami rosnącymi na naturalnym nawozie w postaci krowich placków, zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, po czym ruszyliśmy dalej…
Raptem kilka kilometrów dalej stanęliśmy przed sporym płatem śniegu na drodze, który uniemożliwiał przejazd samochodom. Zostaliśmy zatem zmuszeni do odwrotu… Cóż, największe od stu lat zimowe opady śniegu w tym rejonie Europy mają swoje wiosenne skutki.
Jadąc na około wiedzieliśmy, że będziemy musieli zrezygnować z Korabu, najwyższego szczytu Albanii i Macedonii, bo z powodu nieprzejezdnych dróg, mamy niemałe opóźnienie, do tego dziewczyny proponowały rozważyć opcję krajoznawczą…
Nieco przypadkiem, widząc drogowskaz do Pivskiego Monastyru, poprosiłem Maćka by skręcił. W końcu coś dla ducha też jest potrzebne. Był to strzał w dziesiątkę, gdyż jest to podaj najpiękniejszy, jeśli chodzi o polichromię, obiekt sakralny w Czarnogórze.
Dalsza droga nie była usłana różami, mijaliśmy śnieżne bandy wyższe od naszego busa. Gdzieś w połowie trasy zatrzymaliśmy się przy “restauracji” i na obiad zjedliśmy miejscowe specjały – zupę a’la rosół z baraniny i baranie żeberka na drugie danie… Strasznie tłusto…
Na trasie widzieliśmy mnóstwo ognisk i watr rozpalanych we wszystkich mijanych miejscowościach. Okazało się, że w ten sposób Czarnogórcy świętują nadejście maja oraz Święto Pracy.
Do Gusinje dotarliśmy późnym wieczorem. W miejscu, do którego dojechaliśmy, nieco przypadkiem Rafik wypatrzył stos opon, których w pierwszej chwili nie skojarzyliśmy z płonącymi watrami. Dopiero, gdy kładliśmy się spać, na miejsce dojechała grupka miejscowej młodzieży, spragnionej zabawy przy dużej ilości alkoholu. Choć z początku nieco obawialiśmy się tej ekipy, wkrótce okazało się, że “bratkowie” byli przyjaźnie nastawieni i wspólnie celebrowaliśmy ich święto. Gdy tylko daliśmy im znać, że rano idziemy w góry i chcemy się wyspać, w pięć minut zebrali się, by nam nie przeszkadzać i odchodząc życzyli powodzenia.