Garażowa wyprzedaż

Święto w Polsce, w Anglii też. Wybieraliśmy się dziś nad morze. Już prawie mamy wychodzić z domu, a tu zadzwonił Dawid i powiedział, że jest wyprzedaż w garażu na ulicy Eastwood i że są fajne rzeczy. No to dawaj! Pierwszy raz byłam na takiej domowej wyprzedaży. Jest to super sprawa – ludzie się wyprowadzają i żeby nie ciągnąć za sobą tych klamotów, wyprzedają większość z nich za nieduże pieniądze!!! W Polsce jest to jeszcze nierealne. Nie ma w nas (Polakach) trybu przemieszczania się. Za duże w nas przywiązanie pokoleniowe i tradycja. Mi się to osobiście podoba, ale do rzeczy! Świeczniki, dzwoneczki, półki, zestaw ratanowy, piękny okrągły stół z krzesłami do jadalni, itp. itd. Nie, nie… my tego wszystkiego nie kupiliśmy. Tylko część. Najbardziej się cieszę z półki ratanowej za 5 funtów, świecznika, czapki i koszyka wiklinowego. To wszystko właśnie z Szymciem kupiliśmy. (Monika)

Po zakupach na wyprzedaży wybraliśmy się na improwizowaną wycieczkę. Na początek ruszyliśmy w stronę Ramsey. Przeglądając mapę, gdzie można by pojechać, wypatrzyliśmy Thorney z jakimś zabytkowym kościółkiem. Sławciu skręcił więc i ruszyliśmy w stronę tego miasteczka.
W Thorney zwiedziliśmy The Abbey Church of St. Mary the Virgin & St. Botolph (kościół). Wewnątrz kościoła naszą uwagę przykuły nie jakieś cuda architektoniczne, lecz kolorowe klęczniki. Niemal każdy klęcznik był inny, posiadał inny wzorek, a wszystkie nawiązywały to tematyki chrześcijańskiej.
Po wyjściu z kościoła przespacerowaliśmy się wokół niego, podziwiając piękny, choć zapuszczony cmentarz. Piękna jest wiosna, kwiaty kwitną na drzewach, a wokół robi się kolorowo. Cudownie… Za kościołem wypatrzyliśmy przejście na duży teren rekreacyjny, z placem zabaw dla dzieci i boiskami piłkarskimi. Odezwał się w nas dziecięcy instynkt i zaczęliśmy bawić się w “masz go” i biegać po całym terenie. Przykro było kończyć tę sielankę, ale mieliśmy jechać dalej.
Kolejnym wypatrzonym przez nas na mapie punktem było miasteczko Abbey, w którym znajdował się Triangular Bridge – most rozchodzący się na trzy strony. Niegdyś w tym miejscu łączyły się rzeki, lecz w dniu dzisiejszym jedyna woda jaka omywała most leciała prosto z nieba. Lało jak z cebra. Obejrzeliśmy most z wszystkich stron, po czym wracając do samochodu wstąpiliśmy jeszcze na mała zakupy do Coop’ka.
Usiedliśmy w samochodzie i na prośbę dziewczyn postanowiliśmy, że dojedziemy dzisiaj nad morze, a w zasadzie nad zatokę. Ruszyliśmy więc w drogę. Przed Holyhead przystanęliśmy przy kościółku św. Polikarpa, stojącym tuż obok drogi nad małym strumyczkiem (kanalikiem?). W Holyhead wypatrzyliśmy Tesco, w którym zrobiliśmy zdjęcia do Home Office’a. Najpóźniej jutro musimy zanieść Simonowi komplet dokumentów, aby wysłać je do urzędu.
Ruszyliśmy dalej, krętymi ścieżkami zbliżając się do zatoki. W końcu przystanęliśmy przed wałem, który, mieliśmy taką nadzieję, że ogradza nas od wody. Jakież było nasz zdziwienie, gdy okazało się, że za nim jest normalne pustkowie i morza nie widać… Szkoda… Nie mieliśmy już za bardzo jak szukać morza, powiem w baku kończyło się paliwo i trzeba było szukać stacji benzynowej.
Do Chatteris wróciliśmy przez Wisbech, po drodze skręcając do Butterfly Center, gdzie chcieliśmy zobaczyć piękne motyle. Niestety było zamknięte i nie pozostało nam nic innego, jak wrócić do domu.

sielaneczka

This entry was posted in emigracja (2006/07). Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *