Rano wstaliśmy wcześnie i natychmiast po spakowaniu, bez śniadania, ruszyliśmy w drogę. Po kilku minutach byliśmy już na parkingu przy Signal de Botrange (694 m n.p.m.), najwyższym punkcie Belgii. Miejsce to sprawiło, że poczuliśmy ogromny niedosyt, jakże to bowiem możliwe, żeby autem wjechać na najwyższy szczyt jakiegoś kraju… No, prawie na szczyt, bowiem Belgowie wybudowali tu sześciometrowe, betonowe „schody do nieba”, aby móc w obrębie swojego kraju znaleźć się na wysokości 700 m n.p.m., na której znajduje się najwyższy ze schodów… Na tym dziwnym szczycie wykonaliśmy kilka pamiątkowych zdjęć, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Przez cały czas goniły nas deszczowe chmury…
Z Belgii przejechaliśmy do Luksemburga, gdzie w parę minut po przekroczeniu granicy, znaleźliśmy się pod wieżą na szczycie Buurgplatz (558,35 m n.p.m.), gdzie pomimo intensywnego kapuśniaczka, zjedliśmy zasłużone śniadanie. Znowu kilka pamiątkowych zdjęć, po czym zabraliśmy się za poszukiwanie Kneiff’a (560 m n.p.m.), najwyższego (nie licząc wspomnianej wieży) punktu w Luksemburgu. Trochę krążenia po okolicy, pytania miejscowych, po czym przypomniałem sobie (w porę…), że przecież mam angielską książkę z opisem, jak dotrzeć… No cóż, przynajmniej trochę pojeździliśmy po okolicy. Z książką dotarliśmy na miejsce natychmiast… Samochód zatrzymaliśmy przy charakterystycznym białym kamieniu, bynajmniej nie wskazującym na najwyższy punkt, po czym w dwójkę, wraz z Kubą, w ulewnym deszczu pobiegliśmy „zaliczyć” ostatnią „pseudogórkę” Beneluksu. Najwyżej położony punkt Luksemburga znajduje się w szczerym polu. Podeszliśmy, zrobiliśmy parę zdjęć kilka metrów od szczytu – tak, żeby nikt nas nie oskarżył, że zdeptaliśmy pole i pobiegliśmy do suchego samochodu.
Wjechaliśmy ponownie do Niemiec, zaliczyliśmy rutynową kontrolę policji („gdzie Wy się wybieracie z takimi bagażami?”), po czym omijając płatne drogi w Austrii i Szwajcarii (ach, te wąskie, kręte uliczki) dotarliśmy do Malans – miejscowości u podnóża gór Rätikon. Oczywiście lało jak z cebra…
Samochód zaparkowaliśmy niedaleko dolnej stacji kolejki Alpibahn, po czym, rozejrzawszy się po okolicy, schroniliśmy się w tartaku. Było to suche, ciepłe miejsce, idealne do ugotowania ciepłej obiadokolacji na palniku gazowym… Zachowaliśmy wszelkie instrukcje bezpiecznego posługiwania się ogniem, dystanse od składowanego drewna itd… W ten sposób dotrwaliśmy do wieczora.